środa, 15 września 2010

Wywiad z Jarosławem Śmietaną.

BLUES JEST MI BLISKI”


Gra od kilkudziesięciu lat, jest jednym z najlepszych muzyków w Europie, a może i na świecie, a mimo to dotąd nie odwiedził żadnego bluesowego festiwalu. Z zaginionym bluesmanem – gitarzystą i wokalistą Jarosławem Śmietaną rozmawia Antoni Kurek.

Wywiad przeprowadzono 19 sierpnia 2010 r. w Tygmont Jazz Club w Warszawie.


Antoni Kurek: Gra pan w Tygmoncie miesiąc w miesiąc i za każdym razem słyszymy inny skład. Czy nadal szuka pan właściwej formy wypowiedzi?

Jarosław Śmietana: Nie, ja doskonale wiem czego chcę, natomiast ponieważ gram co miesiąc, to chcę za każdym razem zaproponować coś nowego, żeby ten zespół nie brzmiał tak samo, żeby to było coś innego. A jak są inni muzycy w zespole, gdy przynajmniej jeden lub dwóch się zmienia – to już jest inna inspiracja i zespół trochę inaczej brzmi, jest to atrakcyjne. To nie ma nic wspólnego z poszukiwaniem, to po prostu inna inspiracja.

Jazz na tym polega, że szukamy inspiracji nie tylko w rzeczach pozamuzycznych, ale również wśród muzyków z którymi gramy i którzy są dla nas inspiracją. Każdy inny muzyk, który występuje w zespole, gra inaczej i inaczej inspiruje, dzięki temu zespół brzmi różnorodnie. I to jest ciekawe. O to chyba chodzi w muzyce jazzowej, że ona dzięki temu żyje, jest świeża i za każdym razem trochę inna. Dla mnie na tym polega jazz, że właśnie każdy koncert jest trochę inny.

A ma pan jakiś wymarzony skład do którego dąży?

Mam wiele wymarzonych składów, nie byłbym w stanie ich wymienić. Ale jeśli chodzi o polskich muzyków, to grałem już chyba ze wszystkimi, z którymi chciałem. Jeśli chodzi o muzyków ze świata – też już z wieloma grałem. Ale nadal mam paru ludzi, z którymi chciałbym kiedyś coś zrobić.

Jakieś nazwiska?

Nie, proszę mnie nie zmuszać do tego. Jest paru artystów z którymi na pewno miałbym ochotę w przyszłości zagrać. Ale – nie zapeszajmy.

Rozumiem, że pomysłów panu nie brakuje?

Pomysłów nie brakuje, cały czas coś robimy, co roku staram się mieć nowy program. Jestem z tej grupy muzyków, którzy nie śpią, cały czas staram się coś proponować. Czasem są to bardziej udane propozycje, czasem mniej, ale tylko ludzie, którzy nic nie robią, nie są narażeni na ryzyko, że czasem coś nie wyjdzie. Na szczęście przy dużym samozaparciu i dużej determinacji większość pomysłów mi wychodzi. Dzięki Bogu jakoś tę działalność artystyczną rozwijam i staram się cały czas coś robić.

Czasy są ciężkie dla tego typu muzyki, ale dajemy sobie radę. I mamy wszędzie full, ludzie nas kochają, ponieważ jesteśmy autentyczni, ponieważ robimy Prawdę. Niczego nie udajemy, oddajemy mnóstwo energii i zaangażowania w naszą muzykę. Nie odcinamy kuponów, nie jesteśmy ludźmi, którzy chcą zarabiać duże pieniądze w łatwy sposób – chcemy po prostu robić dobrą sztukę, to jest dla nas rzecz nadrzędna. I to robimy, i ludzie to czują i dlatego mamy wszędzie komplety na koncertach.

A propos tej sztuki – dostrzegam ostatnio u pana fascynację bluesem. Czy czuje pan bluesa?

Ja od tego zaczynałem! To jest muzyka którą grałem jako młody chłopak i ja się nigdy tego nie wyrzekałem. Dopiero później zająłem się jazzem, jestem muzykiem jazzowym na wskroś, ale nigdy nie odżegnywałem się od korzeni bluesowych i teraz przyszedł taki czas, żeby to przypomnieć ludziom, że jednak jesteśmy z tego korzenia.

No właśnie, bo tego mnóstwo słychać – jest płyta poświęcona Hendrixowi, są momenty bluesowe na albumie z muzyką Ornette Colemana, na koncertach czuje się tę charakterystyczną pulsację. Często mówi się, że blues to fundament jazzu, że to jest ten ważny, czarny element tej muzyki.

Oczywiście, dokładnie tak jest. Blues to jest w ogóle podstawa od której wszystko się zaczęło. Od bluesa zaczął się jazz, zaczęła się również muzyka pop (tylko, że odeszła za bardzo), ale jazz nie odchodzi, a my staramy się to przypomnieć, bo myśmy zaczynali od tej muzyki jako młodzi ludzie.

A co się panu podoba w bluesie?

Wszystko! Przede wszystkim nastrój, oszczędność oraz estetyka. W bluesie cisza jest tak samo ważna jak dźwięk, o czym wiedzą tylko ludzie którzy czują bluesa. Nie jest to tylko emanacja dźwiękami, jest również emanowanie przerwą, brakiem, pauzą. I blues świetnie daje pole na takie smakowanie muzyki.

Jaki styl blues jest pana ulubionym? Blues miejski, wiejski, elektryczny?

Wszystko mnie interesuje. Cenię muzyków, którzy kochają bluesa, ponieważ blues jest bliski mojemu poczuciu estetyki. I czy jest to blues akustyczny, czy z delty Missisipi, czy Chicago, czy elektryczny, czy nawet brytyjski blues – zwłaszcza wczesny: John Mayall, Alexis Korner – to wszystko są rzeczy na których bazuje i jazz, i muzyka rockowa, i pop, czasem nie zdając sobie z tego sprawy, a to jest generalna baza tego wszystkiego, warto to czasem przypominać.

Skoro tak bardzo ceni pan bluesa, to czemu pana nazwisko nie widnieje w programach bluesowych festiwali? W Katowicach na festiwalu Rawa Blues pana nie widziałem, w Ostrowie Wielkopolskim na Jimiway Blues Festival też nie...

Z wielką przyjemnością przyjadę, tylko chciałbym żeby mnie ktoś zaprosił – nie będę się wpychał, bo nie jestem człowiekiem tego typu. Nie mam parcia na szkło. Jak mnie ktoś zaprosi, z przyjemnością przyjadę z programem bluesowym i na pewno będzie to świetny koncert, bo robimy rzeczy z artystami ze świata: ostatnio gram z Erickiem Burdonem, z zespołu the Animals, tak więc są to poważne rzeczy. Jeśli ktoś nas zaprosi, zawsze chętnie przyjedziemy.

A zna pan polską scenę bluesową?

Oczywiście, ja się interesuję wszystkim. Jestem muzykiem jazzowym, ale nie jestem ortodoksą. Nie jestem człowiekiem który uznaje tylko jazz – lubię dobry pop, lubię dobrego rocka, muzykę alternatywną. Lubię... kocham muzykę poważną! Wszystko, co mnie porusza, jest mi bliskie, także nie odżegnuję się od niczego.

To może usłyszymy niedługo projekt z artystą na wskroś bluesowym?

Moja najbliższa płyta będzie się nazywała „I Love Blues” i będą same bluesy. Będzie wydana w przyszłym roku.

Kto będzie na niej grał?

Będzie na bazie moich jazzowych muzyków, natomiast z gości usłyszymy m. in. Erica Burdona, który zaśpiewa jeden utwór, bluesowego gitarzystę z Australii Bill Neale'a (grał z the Temptations, Lou Rawlsem, Sammy Davis Jr. - A.K.), będzie bluesmanka z Anglii. To osoby, które nie są strasznie popularne, bo w tej chwili popularny jest tylko pop, ale są wybitnymi artystami.

W takim razie życzę powodzenia!

Dzięki piękne, dzięki serdeczne.



Powiedziane w trakcie koncertu...


Cieszy nas, że wybrali państwo koncert na żywo, a nie propozycje telewizyjne, które są żenujące i obraźliwe dla każdego człowieka posiadającego jakieś poczucie estetyki (brawa). Jesteśmy w bardzo poważnym konflikcie z mediami, zwłaszcza z telewizją. Należymy do epoki muzyków, którzy jeszcze pamiętają, jak telewizja od czasu, do czasu zgłaszała się do nas i robiła program, bądź na żywo z festiwalu Jazz Jamboree, bądź specjalny program z naszą muzyką. To nie zdarzyło się od 20 lat, czyli od czasu, gdy Polska jest wolnym krajem. Nie wiem dlaczego tak się stało. Chyba dlatego, że we władzach telewizji zasiedli ludzie, którzy w ogóle nic nie słyszą, chcą tylko mieć dużą oglądalność, a największą oglądalność ma program w którym ściąga się spodnie i pokazuje co pod tymi spodniami jest. My się z tym nie zgadzamy, chcemy proponować słuchaczom muzykę, która niesie ze sobą nie tylko energię, ale również jakieś wartości.


[...]


Staramy się być muzykami jazzowymi, którzy reprezentują szeroki wachlarz muzyki światowej. Urodziliśmy się na przełomie wieków, przynależymy zarówno do wieku XX, czyli wieku, w którym tworzył Louis Armstrong, Theleonius Monk, Charlie Parker, John Coltrane, Miles Davis, ale również Jimi Hendrix, the Beatles, the Rolling Stones, Led Zeppelin, Sting, Peter Gabriel. Staramy się żeby w naszej muzyce były te elementy, żebyśmy nie byli epigonami starej muzyki, która ma swoje miejsce w kulturze, którą trzeba kultywować i pielęgnować, ale trzeba również być wrażliwymi na to co się dzieje aktualnie na świecie. Staramy się nie być na to ślepi, staramy się wszystkie te elementy w naszej muzyce zawierać. Jeśli nam się to udaje, to cieszymy się, bo wydaje nam się, że muzycy przełomu stulecia powinni taką muzykę grać.


Jarosław Śmietana – gitarzysta, wokalista, kompozytor jazzowy. Wielokrotny laureat pierwszego miejsca w kategorii najlepszego gitarzysty jazzowego pism „Jazz Forum”, „Jazz, Gitara i Bas”, „Muzyk”. W latach 1975-1981 lider zespołu „Extra Ball”, w późniejszych latach również: „Sounds” „Polish Jazz Stars Band”. Grał z ogromną ilością muzyków, właściwie na każdej jego płycie znajdziemy przynajmniej jednego zagranicznego gościa. Śmietana udziela się również jako wykładowca na różnych warsztatach muzycznych – ostatnio, w maju, na festiwalu Bluesroads w Krakowie.

czwartek, 2 września 2010

„Chopin i Jego Europa” - Zehetmair, Argerich i Pires

Aby festiwal muzyczny mógł przejść do historii potrzeba kilku rzeczy. Po pierwsze – rozmachu. Po drugie – wyjątkowych okoliczności. Po trzecie – wysokiego poziomu artystycznego. Wreszcie po czwarte – niespodzianek. Tegoroczny Szósty Międzynarodowy Festiwal „Chopin i Jego Europa” spełnił wszystkie te wymagania.

1 Przez cały miesiąc melomani z kraju i ze świata mogli posłuchać ponad 50 koncertów, na których zagrało niemal 2000 wykonawców.
2 Szósta edycja festiwalu zbiegła się w czasie z Rokiem Chopinowskim – ogłoszonym z okazji 200. rocznicy urodzin kompozytora.
3 Różnorodność programu pozwoliła słuchać zarówno solowych recitali i duetów, jak wielkich orkiestr symfonicznych. Podziwialiśmy wybitnych pianistów, dyrygentów, śpiewaków, skrzypków, wiolonczelistów, klarnecistów etc. wszelkiej narodowości i wieku.
4 Byliśmy 30 sierpnia w Teatrze Wielkim...

Pierwotnie miał to być zwykły koncert z frekwencją na poziomie 70-80% widowni. Wszystko się zmieniło, gdy około południa w radiu i internecie zaczęły się pojawiać informacje o „sensacyjnej zmianie”. Pianista Kristian Bezuidenhout odwołał był swój przyjazd do Warszawy. Taka sytuacja każdego dyrektora festiwalu musi wpędzić w stres – tym większe brawa należą się Stanisławowi Leszczyńskiemu, który we wspaniały sposób wybrnął z kłopotu. Mianowicie, w sobie tylko znany sposób, udało mu się przekonać Marię João Pires oraz Marthę Argerich nie tylko do zastąpienia feralnego pianisty, ale zarazem do wspólnego zagrania i to – po raz pierwszy – na fortepianie historycznym. Ranga koncertu z interesującego zmieniła się w światowej sławy wydarzenie! Wielka szkoda, że nie zdecydowano się również na zmianę pomieszczenia – ze Sceny Wielkiej Opery Narodowej, do znacznie większej i dużo piękniejszej Sali Moniuszki. Cóż – widocznie zabrakło na to czasu i możliwości organizacyjnych. Za to sam koncert...

Pierwszą część wieczoru rozpoczął austriacki skrzypek Thomas Zehetmair z towarzyszeniem Orkiestry XVIII wieku pod dyrekcją Fransa Brüggena. Piękne brzmienie Stradivariusa (rocznik 1730 r. - dziękuję Jerzemu za poprawkę) wypełniło salę dźwiękami koncertu skrzypcowego d-moll Roberta Schumanna. Z dwóch części koncertu zdecydowanie lepiej zabrzmiała ta pierwsza – znacznie dynamiczniejsza i zagrana z większą pasją. Występ należy jednak zaliczyć do udanych – stąd też i bis. Odważny, bowiem usłyszeliśmy utwór głęboko nasycony duchem muzyki współczesnej spod znaku Schönberga, która nie jest „wdzięczna dla ucha” jeżeli słucha się jej po raz pierwszy.

Mimo swego uroku, recital Zehetmaira był jedynie wstępem do nadchodzącej muzycznej uczty. Publiczność po brzegi wypełniła Scenę Wielką. Wszędzie dookoła czuć było napięcie i nerwowe oczekiwanie na początek tego niezwykłego występu: -Co zagrają? Jak udało się to zorganizować? Podobno mają wykonać utwór na cztery ręce... Co za sensacja! Na Zachodzie za jej występy płaci się od 100 euro wzwyż! - takie rozmowy toczyły się między rzędami krzeseł. Entuzjazm widowni i radość, że udało się zdobyć „jedną z 10 wejściówek” lub „przedostatni bilet” były tak wielkie, że gdy tylko artystki pojawiły się w zasięgu wzroku, wybuchł huragan braw i okrzyków. Ale i tego nie było dość – publiczność postanowiła przywitać pianistki na stojąco. Wydawałoby się, że tej kaskady dźwięków nic nie zatrzyma, ale wystarczył drobny ruch Argerich i Pires w stronę fortepianu, by zapadła głęboka cisza. Atmosfera zgęstniała, muzyka popłynęła.

Rozpoczęła Portugalka, grając pierwszą część II koncertu fortepianowego B-dur Beethovena. Cóż to były za chwile... Pires grała lekko i tak pięknie, że gdy wstała, by zwolnić miejsce dla Argerich, część publiczności nagrodziła ją oklaskami, mimo iż tradycja wymaga, by między kolejnymi częściami utworu zachowywać ciszę. Następne dwie części zinterpretowała Argerich i doprawdy trudno mi powiedzieć czy któraś z dam okazała się lepsza. Tę równość symbolicznie podkreśliło brawurowe wykonanie Sonaty na 4 ręce D-dur Mozarta – dwie dusze, cztery dłonie, ale jeden fortepian i jedno muzyczne arcydzieło.

Ostatni dźwięk sonaty spowodował już niczym niepohamowany wybuch entuzjazmu widowni. Była standing ovation gwizdy, brawa, krzyki i piski – kategorycznie domagające się bisu. I tu pojawił się problem, który wprawił wszystkich w wielki śmiech. Najwyraźniej bowiem, nie zaplanowano utworów i nie sprowadzono nut – a ponieważ i bis powinien zostać zagrany na 4 ręce, to po gorączkowym przekartkowaniu nut (przy wspomnianych salwach śmiechu publiki) rozbrzmiała ponownie taneczna część Sonaty Mozarta.

Brawom nie było końca. Wszyscy pragnęli, by nie był to jeszcze koniec, ale artystki mogły tylko dziękować i w przepraszającym geście rozkładać ramiona. Tak zakończył się jeden z najniezwyklejszych koncertów festiwalu. To właśnie dzięki takim chwilom festiwale „ożywają” i tworzą swą legendę. Oby to był dopiero jeden z pierwszych rozdziałów tworzącej się historii tej imprezy.