czwartek, 2 września 2010

„Chopin i Jego Europa” - Zehetmair, Argerich i Pires

Aby festiwal muzyczny mógł przejść do historii potrzeba kilku rzeczy. Po pierwsze – rozmachu. Po drugie – wyjątkowych okoliczności. Po trzecie – wysokiego poziomu artystycznego. Wreszcie po czwarte – niespodzianek. Tegoroczny Szósty Międzynarodowy Festiwal „Chopin i Jego Europa” spełnił wszystkie te wymagania.

1 Przez cały miesiąc melomani z kraju i ze świata mogli posłuchać ponad 50 koncertów, na których zagrało niemal 2000 wykonawców.
2 Szósta edycja festiwalu zbiegła się w czasie z Rokiem Chopinowskim – ogłoszonym z okazji 200. rocznicy urodzin kompozytora.
3 Różnorodność programu pozwoliła słuchać zarówno solowych recitali i duetów, jak wielkich orkiestr symfonicznych. Podziwialiśmy wybitnych pianistów, dyrygentów, śpiewaków, skrzypków, wiolonczelistów, klarnecistów etc. wszelkiej narodowości i wieku.
4 Byliśmy 30 sierpnia w Teatrze Wielkim...

Pierwotnie miał to być zwykły koncert z frekwencją na poziomie 70-80% widowni. Wszystko się zmieniło, gdy około południa w radiu i internecie zaczęły się pojawiać informacje o „sensacyjnej zmianie”. Pianista Kristian Bezuidenhout odwołał był swój przyjazd do Warszawy. Taka sytuacja każdego dyrektora festiwalu musi wpędzić w stres – tym większe brawa należą się Stanisławowi Leszczyńskiemu, który we wspaniały sposób wybrnął z kłopotu. Mianowicie, w sobie tylko znany sposób, udało mu się przekonać Marię João Pires oraz Marthę Argerich nie tylko do zastąpienia feralnego pianisty, ale zarazem do wspólnego zagrania i to – po raz pierwszy – na fortepianie historycznym. Ranga koncertu z interesującego zmieniła się w światowej sławy wydarzenie! Wielka szkoda, że nie zdecydowano się również na zmianę pomieszczenia – ze Sceny Wielkiej Opery Narodowej, do znacznie większej i dużo piękniejszej Sali Moniuszki. Cóż – widocznie zabrakło na to czasu i możliwości organizacyjnych. Za to sam koncert...

Pierwszą część wieczoru rozpoczął austriacki skrzypek Thomas Zehetmair z towarzyszeniem Orkiestry XVIII wieku pod dyrekcją Fransa Brüggena. Piękne brzmienie Stradivariusa (rocznik 1730 r. - dziękuję Jerzemu za poprawkę) wypełniło salę dźwiękami koncertu skrzypcowego d-moll Roberta Schumanna. Z dwóch części koncertu zdecydowanie lepiej zabrzmiała ta pierwsza – znacznie dynamiczniejsza i zagrana z większą pasją. Występ należy jednak zaliczyć do udanych – stąd też i bis. Odważny, bowiem usłyszeliśmy utwór głęboko nasycony duchem muzyki współczesnej spod znaku Schönberga, która nie jest „wdzięczna dla ucha” jeżeli słucha się jej po raz pierwszy.

Mimo swego uroku, recital Zehetmaira był jedynie wstępem do nadchodzącej muzycznej uczty. Publiczność po brzegi wypełniła Scenę Wielką. Wszędzie dookoła czuć było napięcie i nerwowe oczekiwanie na początek tego niezwykłego występu: -Co zagrają? Jak udało się to zorganizować? Podobno mają wykonać utwór na cztery ręce... Co za sensacja! Na Zachodzie za jej występy płaci się od 100 euro wzwyż! - takie rozmowy toczyły się między rzędami krzeseł. Entuzjazm widowni i radość, że udało się zdobyć „jedną z 10 wejściówek” lub „przedostatni bilet” były tak wielkie, że gdy tylko artystki pojawiły się w zasięgu wzroku, wybuchł huragan braw i okrzyków. Ale i tego nie było dość – publiczność postanowiła przywitać pianistki na stojąco. Wydawałoby się, że tej kaskady dźwięków nic nie zatrzyma, ale wystarczył drobny ruch Argerich i Pires w stronę fortepianu, by zapadła głęboka cisza. Atmosfera zgęstniała, muzyka popłynęła.

Rozpoczęła Portugalka, grając pierwszą część II koncertu fortepianowego B-dur Beethovena. Cóż to były za chwile... Pires grała lekko i tak pięknie, że gdy wstała, by zwolnić miejsce dla Argerich, część publiczności nagrodziła ją oklaskami, mimo iż tradycja wymaga, by między kolejnymi częściami utworu zachowywać ciszę. Następne dwie części zinterpretowała Argerich i doprawdy trudno mi powiedzieć czy któraś z dam okazała się lepsza. Tę równość symbolicznie podkreśliło brawurowe wykonanie Sonaty na 4 ręce D-dur Mozarta – dwie dusze, cztery dłonie, ale jeden fortepian i jedno muzyczne arcydzieło.

Ostatni dźwięk sonaty spowodował już niczym niepohamowany wybuch entuzjazmu widowni. Była standing ovation gwizdy, brawa, krzyki i piski – kategorycznie domagające się bisu. I tu pojawił się problem, który wprawił wszystkich w wielki śmiech. Najwyraźniej bowiem, nie zaplanowano utworów i nie sprowadzono nut – a ponieważ i bis powinien zostać zagrany na 4 ręce, to po gorączkowym przekartkowaniu nut (przy wspomnianych salwach śmiechu publiki) rozbrzmiała ponownie taneczna część Sonaty Mozarta.

Brawom nie było końca. Wszyscy pragnęli, by nie był to jeszcze koniec, ale artystki mogły tylko dziękować i w przepraszającym geście rozkładać ramiona. Tak zakończył się jeden z najniezwyklejszych koncertów festiwalu. To właśnie dzięki takim chwilom festiwale „ożywają” i tworzą swą legendę. Oby to był dopiero jeden z pierwszych rozdziałów tworzącej się historii tej imprezy.

2 komentarze:

Unknown pisze...

Mała poprawka - TZ gra na instrumencie z 1730 roku.
Całe szczęście, że koncert odbył się na scenie. Nawet ta przestrzeń jest zbyt duża jak na brzmienie "staroci". Ten sam skład wykonawców na scenie (mam na myśli instrumenty, nie solistów) z publicznością w sali Moniuszki przerobiono np. na finałowym koncercie urodzinowym 1 marca - delkatnie rzecz ujmując - nieporozumienie. Ta sala nie jest dobra nawet na współczesne kobyły fortepianowe w wersji max i hard. O urodzie sali nie dyskutuję - bo pewnie już nie dożyję jej remontu.
I jeszcze jedno: na tzw. Zachodzie za bilety na koncerty (z absolutnymi wyjątkami) płaci się nie "od" tylko "do" 100 euro. W tym koncerty MA.
Pozdrawiam
Jerzy

Antoni pisze...

Dziękuję za korekty. Musiałem po prostu coś źle usłyszeć.

Co do sali Moniuszki - nie zdawałem sobie sprawy, że zbyt duża sala może zepsuć brzmienie takiej orkiestry. Co do urody - nawet niewyremontowana, dużo lepiej się prezentuje niż Scena Wielka, która dla mnie wygląda jak zaplecze magazynu ;-)

Pozdrawiam, Antoni